Na rynku gier komputerowych istnieją świetne tytuły, które jednak skutecznie zniechęcają graczy do ich twórców, a przede wszystkim wydawców. W końcu to ci ostatni odpowiedzialni są za plany sprzedażowe, terminy i sposób, w jaki finalny produkt dociera do graczy. Kiedy deweloper postanawia na przykład podzielić grę na kilka elementów i sprzedawać osobno – za niemałą kwotę – każdy z nich, złość graczy jest jak najbardziej uzasadniona. Poprzednie zdanie to właściwie opis sposobu działania Electronic Arts. Gamingowego kolosa, który już nie raz zebrał krytyczne głosy ze świata gier komputerowych. Niestety w przypadku znanej serii Battlefield, EA postępuje podobnie. Liczy się sprzedaż, a nie wydanie satysfakcjonującego dla graczy produktu.
Krytyka Battlefielda rozpoczęła się już z pierwszymi zapowiedziami. To wtedy pojawiło się podstawowe pytanie: po co? Gracze i tak nie mogą się zdecydować pomiędzy doskonałym Battlefieldem 2 lub jednym z Bad Company. Do tego dostali jeszcze trójkę, a teraz na dokładkę odsłona czwarta. W dodatku pocięta na kawałki i sprzedawana w formie DLC, czyli ściągalnych dodatków, których zawartość właściwie powinna znaleźć się w wersji podstawowej. Jakby tego było, gra nie zachwyca niczym nowym. Zupełnie jak wydawana co roku FIFA, gracz otrzymuje niezauważalnie poprawioną szatę graficzną, nieuzasadnione zmiany w sterowaniu i nowe mapy. Te ostatnie są jedyną zaletą – tyle że wystarczyłoby je wydać, jako dodatek do poprzedniej odsłony.